Dziś rozmawiamy z tłumaczką, dzieki której polscy czytelnicy mogli poznać dżdżownicę Franciszka, pszczelarza Józka, a wkrótce również nietoperzycę Elizkę. Przedstawiamy Panią Izabelę Zając.
Tłumacze to osoby, dzięki którym czytelnicy mogą odkryć inne światy i inne kultury, zagłębić się w tekst, który byłby niedostępny bez wielu lat nauki języka obcego. Jaka była Pani droga do zawodu tłumaczki i skąd zainteresowanie językiem słowackim?
Poniekąd zadecydował przypadek. Albo nawet cała seria przypadków. Gdy nie dostałam się na wymarzoną architekturę, a na jedno miejsce przypadało wtedy około dwunastu kandydatów, w pierwszym odruchu śmiertelnie obraziłam się na architekturę i jedyne, co wiedziałam, to tyle, że kolejne na mojej liście są języki obce. W tamtym czasie najpopularniejsza była anglistyka, ale ja postanowiłam celować w coś bardziej niszowego, a że wychowałam się w Bieszczadach, zaciekawił mnie język słowacki. Słowacja wydawała mi się zarazem bliska, ze względu na podobne język, kulturę, mentalność, i odległa, bowiem granica była faktyczną barierą i żeby pojechać na Słowację, trzeba było nadłożyć drogi do najbliższego przejścia granicznego. Stąd wzięło się to pierwotne zaciekawienie. Ostatecznie słowacystyka okazała się strzałem w dziesiątkę. Pewnie zabrzmi to banalnie, ale dzięki studiom poznałam masę wspaniałych ludzi, których nie miałabym okazji spotkać w innych okolicznościach, i nigdy później nie żałowałam tej „utraconej” architektury. Poznawanie innej kultury dosłownie otworzyło mi drzwi do innego świata, który szybko stał się bardzo bliski, oswojony. Gdy zaczynałam studia językowe, nie miałam sprecyzowanych wyobrażeń, co dalej będę robić. Szybko jednak, bo jeszcze na studiach, zainteresowały mnie tłumaczenia. Trzeba przyznać, że to był dobry czas – Polska właśnie weszła do UE, wzrosło zapotrzebowanie na tłumaczy, a przy okazji okazało się, że – owszem – Polacy potrafią się dogadać ze Słowakami przy piwie na jakimś podstawowym poziomie, ale jeśli już jakaś firma chce zawrzeć poważną umowę, to jednak przydałby się tłumacz.
Jak wygląda ścieżka kariery tłumacza? Czy trudno nim zostać?
Nie wiem, czy jest jakaś jedna ścieżka kariery. Nie potrafię nawet powiedzieć, jak dziś zostaje się tłumaczem, bo sama zaczynałam prawie 20 lat temu, a branża tłumaczeniowa bardzo się przez te dwie dekady zmieniła. Oczywiście mowa o sztucznej inteligencji, tłumaczeniach maszynowych i w ogóle o globalizacji… Na pewno konieczna jest znajomość języka, przydałyby się zatem studia filologiczne lub translatologiczne, choć nie jest to warunek konieczny. Poza tym przydaje się dosłownie każda wiedza, drugi kierunek studiów albo szerokie pole zainteresowań. Ścieżka kariery tłumacza może zależeć choćby od tego, jaki język wybierzemy i jakiego rodzaju tłumaczenia chcemy wykonywać. Inna będzie dla tłumacza przysięgłego, który musi zdobyć odpowiednie uprawnienia (w Polsce jest to egzamin państwowy z tłumaczenia ustnego i pisemnego, ale gdybym chciała zostać tłumaczem przysięgłym na Słowacji, to mogłabym sobie wybrać, czy chcę wykonywać tłumaczenia pisemne czy ustne, bo to w końcu zupełnie inna specyfika pracy), a inna będzie ścieżka kariery tłumacza literackiego. I tutaj chyba nie mam żadnej „złotej rady” dla ewentualnych adeptów filologii. Po prostu trzeba próbować, pukać do drzwi wydawnictw, zderzać się ze ścianą milczenia, przyjmować odmowy, a pewnego dnia może wreszcie doczekamy się zainteresowania danym tytułem czy autorem. Mnie od początku interesowały zarówno teksty użytkowe, jak i literatura. Szczęśliwie udaje mi się łączyć obie te „działki” i na pewno nie chciałabym rezygnować z jednej na korzyść drugiej. Przez chwilę wydawało mi się, że „moją działką” będą tłumaczenia konferencyjne, ale zdecydowanie preferuję pracę z domu. Obecnie uczelnie są już wyposażone w sprzęt do tłumaczeń symultanicznych, wiemy, jak doskonalić określone umiejętności, więc studenci mogą spróbować, w czym czują się dobrze, i wybrać, które kompetencje chcą rozwijać i na co postawić.
Język jest żywy i wciąż ewoluuje, a tłumacze niejednokrotnie muszą tworzyć własne słowa i konteksty. Które z Pani tłumaczeń było najbardziej wymagające?
Jednym z większych wyzwań językowych była powieść Samka Tale księga o cmentarzu, którą tłumaczyłam w tandemie z Miłoszem Waligórskim jeszcze na studiach, choć ostatecznie po licznych perypetiach ukazała się dopiero dziesięć lat później. Tekst był wymagający ze względu na bogaty kontekst historyczny i kulturowy, wstawki z węgierskiego, jako że akcja powieści toczy się na pograniczu słowacko-węgierskim, mnóstwo neologizmów i zamierzonych błędów językowych, ponieważ tytułowy Samko używa dosyć koślawego języka, ma swoje powiedzonka, przekręca utarte frazy itd. To taki typ tekstu, który nie ma jednego właściwego tłumaczenia, każdy tłumacz będzie miał swój pomysł i własną strategię. Wymagające bywają też filmy dokumentalne, zwłaszcza gdy ktoś bardzo dużo mówi, urywa w pół zdania, a to, co najważniejsze, w ogóle nie jest powiedziane wprost, lecz „kryje się” między wierszami. Napisy nie mogą być rozwlekłe, bo widz nie zdążyłby wszystkiego przeczytać, dlatego wymagają dużej precyzji, skondensowania treści. W filmach fabularnych często mamy odniesienia kulturowe, które trzeba przełożyć na inny, adekwatny kod kulturowy, rozpoznawalny dla odbiorcy natychmiast, bez zastanawiania się, o co chodzi. To duże wyzwanie, zwłaszcza jeśli gonią nas terminy.
Przetłumaczyła Pani dla nas książki Simony Smatany. Jakie były Pani wrażenia podczas pierwszej lektury?
Pierwszy był Franciszek, którego natychmiast polubiłam. Chyba nie mogło być inaczej, bo zwyczajnie przywołał masę wspomnień z dzieciństwa. Później pojawił się Józek, który był takim cudaczkiem i odludkiem, którego chce się przytulić. I wreszcie nieustraszona Elizka, moja ulubienica, bo uwielbiam nietoperze. Podoba mi się, że Simona Smatana na bohaterów swoich książek wybiera tak nietypowe zwierzęta. Mamy zatem dżdżownicę imieniem Franciszek, nietoperzycę Elizkę, kreta Józka, a w najnowszej książce, która w ubiegłym roku ukazała się na Słowacji, żuczka imieniem Hugo. Wszystkie te zwierzątka borykają się z jakimiś problemami natury filozoficznej. Franciszek zastanawia się nad swoją przyszłością, bo wydaje mu się, że wszyscy posiedli już jakieś umiejętności i wiedzę, a on niczego nie potrafi. Józek jest smutasem mieszkającym w opustoszałej dolinie pozbawionej roślin, ale tylko do czasu, bo pewnego dnia odkrywa rój pszczół, którym postanawia się zaopiekować, i od tej pory wszystko się zmienia. A na widok Elizki ludzie uciekają w popłochu, bojąc się, że wkręci im się we włosy albo wyssie z nich krew niczym wampir. Każda z tych książek zawiera także zbiór ciekawostek na temat nietoperzy, pszczół czy dżdżownic, metod kompostowania albo tego, jak powstaje miód. Mamy zatem fajne przesłanie ekologiczne, ale bez zbędnego moralizowania i pouczania.
Co najbardziej Panią urzekło w tych ilustrowanych opowieściach o zwierzętach?
Poza samymi opowieściami, w których – jak już wspomniałam – pojawiają się pytania o to, kim jesteśmy i jakie jest nasze miejsce w świecie, absolutnie urzekły mnie wspaniałe ilustracje Simony Smatany. Zresztą są to książki obsypane nagrodami, tłumaczone na wiele języków, w tym tak egzotyczne jak mongolski czy koreański.
Dziękujemy serdecznie za poświęcony czas i interesującą rozmowę. Na koniec spytamy jeszcze o to, czego życzyć Pani tej wiosny.
Zdecydowanie słońca i jak najczęstszych spacerów po lesie!
Zatem życzymy słońca i zawsze dobrej pogody!
Izabela Zając (ur. 1981 r.) – tłumaczka języka słowackiego. Ukończyła słowacystykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wykonuje tłumaczenia tekstów użytkowych, tłumaczenia audiowizualne, w jej przekładzie ukazały się dotychczas powieści Ivany Dobrakovovej, Moniki Kompaníkovej i Danieli Kapitáňovej (w tandemie z Miłoszem Waligórskim) oraz opowiadania Mariana Janika i Víťa Staviarskiego (również z Miłoszem Waligórskim). Od niedawna prowadzi w Radiu Kraków cotygodniową audycję dla mniejszości słowackiej w Małopolsce Na slovíčko. Wolny czas lubi spędzać w lesie i na odkrywaniu własnych ścieżek w mieście. Pochodzi z Ustrzyk Dolnych. Mieszka i pracuje w Krakowie.