Wywiad z Justyną Bednarek

Justyna Bednarek – pisarka książek dla dzieci, okazjonalnie tłumaczka z języka francuskiego. Przez wiele lat pracowała jako redaktorka pism kobiecych, w miesięczniku „Kuchnia” redagowała przepisy kulinarne, a w biedronkowych „Moich smakach życia” pisała opowiadania o miłości. W 2015 roku zadebiutowała skarpetkowymi opowieściami, które stały się hitem. Prywatnie Justyna Bednarek jest mamą trojga dzieci. Dla wydawnictwa Tatarak przetłumaczyła z języka francuskiego O psiakość! O rety!Miś na czas.

Jest Pani autorką wielu książek dla dzieci, ale też tłumaczką. Co było pierwsze? Co jest Pani bliższe? Czy jedno pomaga drugiemu?

Małe sprostowanie: jestem pisarką literatury dla dzieci, a tłumaczką tylko okazjonalną, i to w dużej mierze dzięki wydawnictwu Tatarak. Nie mam bogatego dorobku translatorskiego, podejmuję się tłumaczeń wyjątkowo, jeśli książka bardzo, ale to bardzo mi się spodoba. Przede wszystkim jestem jednak pisarką, co charakteryzuje się zupełnie innym podejściem do tekstu – tłumacząc, raczej staram się powściągać swoje zapędy i trzymać jak najbliżej intencji autora. Na pewno pomaga mi to, że na co dzień dużo piszę.

Czy tłumacz jest odtwórcą czy też trochę autorem?

Musi być troszkę autorem, bo nie wszystko da się przełożyć jeden do jednego. Przykładem jest choćby tekst O psiakość!, który wymagał odejścia od oryginału, gdyż ten zawierał mnóstwo odniesień do kultury francuskiej, zupełnie niezrozumiałych dla polskich dzieci.

Który język jest Pani bliższy – polski czy francuski?

Jak najbardziej polski. Wprawdzie studiowałam romanistykę, ale dość szybko odeszłam od tłumaczeń (a tłumaczyłam filmy) i zajęłam się pisaniem w rodzimym języku.

Co, poza słownikiem, przydaje się tłumaczowi?
Kawa, ciasteczka, wyobraźnia językowa.

Google Translate, AI – czy wierzy Pani, że nowe technologie stanowią zagrożenie dla tłumaczy w ogóle, a literackich w szczególności?

Nie mam pojęcia – zobaczymy! Na pewno jest cennym narzędziem, przyspieszającym pracę tam, gdzie nie liczy się osobowość, ale sprawność. Jednak nie wierzę w to, by sztuczna inteligencja była zdolna w stu procentach zastąpić człowieka. My, czytelnicy, wybieramy pisarzy, tłumaczy, dziennikarzy ze względu na ich osobowość. Szukamy kontaktu z konkretną wrażliwością, konkretnym człowiekiem. Czytanie to w dużej mierze proces duchowy, a bezduszna maszyna nie jest w stanie dać nam tego co żywy człowiek.

Jakie największe trudności napotyka Pani podczas swojej pracy? Czy są związane z zachowaniem rytmu, rymów, doborem odpowiedniego słownictwa? A może kontekstem kulturowym? Jak sobie Pani radzi z tymi wyzwaniami?

Oczywiście zachowanie rytmu wierszyka bywa często niemożliwe, bo melodia języka francuskiego różni się od melodii polskiego. My mamy akcent na koniec każdego wyrazu, we francuskim przypada on na koniec frazy. Trzeba więc poszukać czegoś, co po prostu dobrze by brzmiało po polsku. Kontekst kulturowy także bywa problemem – we wspomnianym wierszyku O psiakość! pojawia się na przykład Josephina Baker, o której polskie dzieci (a także spora część dorosłych) nie słyszały. Miałam dylemat: zostawić czy znaleźć jakąś inną postać, rozpoznawalną dla polskich dzieci? Ostatecznie zostałam przy Josephinie, tym bardziej że widać ją na obrazku. Tłumaczenie w tym fragmencie jest uboższe od oryginału, bo nie wywołuje u czytelników tych samych skojarzeń. W moim odczuciu trudno jednak byłoby przerobić tekst. W końcu ma on swoich francuskich autorów, ja jestem tylko tłumaczką.

A co z grą słów?

Rzadko da się ją przełożyć jeden do jednego. Raczej trzeba poszukać innej gry słów, żeby zachować konstrukcję żartu, choć treść może być inna.

Co jest najtrudniejsze w tłumaczeniu literatury dziecięcej? Czy dla tłumacza łatwiejsza jest literatura dla dorosłych czy dla dzieci?

Nie mam doświadczenia z przekładami literatury dla dorosłych, ale uważam, że pisanie dla dzieci nie różni się jakoś szczególnie od pisania dla dorosłych. Nieco inaczej się obrazuje, bardziej uważa, żeby nie urazić wrażliwości (większej) młodego czytelnika, ale jeśli chodzi o uczciwość pisarską, to nie ma różnicy. Dziecko jest takim samym człowiekiem jak dorosły, tylko młodszym.

Zdarza się Pani konsultować z innymi tłumaczami?

Nie.

Czy szuka Pani kontaktu z autorami, czy opiera się tylko na tekście?

Jak dotąd opierałam się wyłącznie na tekście.

Który przekład sprawił Pani największą przyjemność?

Miś na czas. To była trzecia książeczka dla Tataraku, rymowana – podobnie jak O psiakość!. Z tym że tłumacząc O psiakość!, próbowałam trzymać się tekstu, który miał różny rytm, rymy – raz parzyste, raz inne. Chciałam oddać tę dynamikę, tylko że okazało się, iż po polsku brzmi to po prostu jak niedobry wiersz. Ostatecznie tłumaczenie zostało „ugładzone”. Przekładając Misia, nie popełniłam tego błędu i od razu wybrałam sobie rytm, którego się trzymałam.

Czy są takie książki, których nigdy by Pani nie przetłumaczyła?

Długie, nudne i trudne.

Czy ma Pani swoich ulubionych autorów?

Dziecięcych? Nie będę oryginalna. Bardzo lubię Ulfa Starka, Astrid Lindgren, Sarę Lundberg, Ottfrieda Preusslera. Z pisarzy dla dorosłych w ostatnim czasie karmię duszę książkami Zyty Rudzkiej i Karin Fossum, która pisze wybitne kryminały. Lubię Iana McEwana, który potrafi się wcielić (jako narrator) chyba w każdą istotę. No i całe życie czytam baśnie. Najrozmaitsze, z całego świata. Od dziecka towarzyszą mi Baśnie włoskie, zebrane i opracowane literacko przez Italo Calvino. Tylko że w dzieciństwie miałam ich skromny wybór, a teraz trzy opasłe tomy.

Jakie książki czyta Pani w wolnym czasie?

Im więcej piszę, tym mniej czytam. Głównie słucham muzyki. Ale miewam zachwyty. Ostatnie to Ten się śmieje, kto ma zęby Rudzkiej oraz Stoner Johna Williamsa.

Zapisz się do naszego newslettera

Śledź nasze książkowe nowości, łap wyjątkowe promocje i bierz udział w naszych konkursach!